(miałam tego posta zamieścić już kawał czasu temu, w kwietniu, ale w międzyczasie laptop poszedł do serwisu razem ze wszystkim tym, co było do zamieszczenia. będzie nieaktualnie, ale pochwalić się trzeba i tak. post poniżej pisany na świeżo po, czyli w kwietniu właśnie.)
Łódź ma to do siebie, że nie ma tam nic - dosłownie, NIC. najbardziej nie ma sklepów nocnych i autochtonów, którzy ogarniają topografię okolicy. mimo wszystko, mieszkańcy starali się być pomocni i, pytani przez nas o drogę, udzielali dokładnie dwóch rodzajów instrukcji - 'idźcie prosto' albo 'idźcie przez tory, uważajcie na sokistów.' TAK, często pytaliśmy o drogę. TAK, piszę to całkiem poważnie. ale mniejsza o takie rzeczy, bo w końcu pojechaliśmy w jednym celu, a akurat ten cel został spełniony stuprocentowo, bo koncert był taki bardzo bardzo, nawet mimo faktu, że artysta już się trochę sypie (i może w sumie nietaktem było pójście w koszulce z napisem 'I love zombies').
dobry omen, czyli papier od papieru toaletowego znaleziony w pociągu na trasie Warszawa-Łódź
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz