wtorek, 30 sierpnia 2011

mińska egzotyka

miesiąc temu wspomniałam, że właśnie piszę posta z dość nietypowego miejsca, bo ze strefy tranzytowej mińskiego lotniska. teraz, po drugiej wizycie tam (z powrotem też miałam przesiadkę w Mińsku) mogę z całą pewnością powiedzieć, że jest to miejsce wysoce specyficzne - tak samo zresztą, jak wysoce specyficzne są białoruskie linie lotnicze Belavia, którymi to leciałam na trasie Warszawa - Mińsk - Moskwa (i z powrotem). wdam się w szczegóły, bo, przynajmniej dla mnie, doświadczenie było dość niecodzienne.

pierwszy szczegół wygląda tak, że nie załatwiłam białoruskiej wizy tranzytowej, wychodząc z założenia, że przy przelocie samolotem, nawet z przesiadką, taka wiza mi do szczęścia niepotrzebna. założenia słuszne, przynajmniej w teorii. praktyka jest już nieco bardziej skomplikowana, bo każdy podróżujący bez wizy tranzytowej to potencjalny szpieg, wróg narodu i pewnie jeszcze seryjny morderca, więc trzeba go prowadzać po lotnisku pod minimum pięcioosobową eskortą (widzi mi się, że tak Białoruś walczy z bezrobociem - zresztą potem w Rosji obserwowałam podobne zjawiska, ale o tym może innym razem) i co pół godziny na nowo zabierać mu paszport, najpewniej celem sprawdzenia, czy w międzyczasie przypadkiem nie zdążył zmienić tożsamości.

właśnie, kwestia paszportu i dokumentów w ogóle to szczegół drugi: otóż celnicy pojęcia nie mają co zrobić z delikwentem, który podróżuje do Rosji z przesiadką na Białorusi. długo myślą, zwołują narady, wykonują telefony i po raz n-ty zabierają ten cholerny paszport nie stawiając w nim ani jednej pieczątki, o wręczeniu właścicielowi karty migracyjnej do wypełnienia nie wspominając. właśnie z tą kartą migracyjną mi nie grało i nawet specjalnie szukałam potem na moskiewskim lotnisku celników, żeby na ten temat porozmawiać (na moim terminalu ich nie było, bo przyleciałam na taki, z którego mają tylko loty na Białoruś i krajowe), ale ci, tak samo jak białoruscy, zrobili zdziwione miny i stwierdzili, że mam już wszystkie potrzebne papierki. dzień później, przy meldunku, dowiedziałam się, że brak mi połowy ważnych dokumentów (w tym karty migracyjnej właśnie) i jestem w ciemnej dupie w wypadku, gdyby komuś zachciało się mnie legitymować, ale to już zupełnie inna historia.

trzeci szczegół: wyobraźcie sobie, że wychodzicie z domu rano, ledwo po śniadaniu, spędzacie dwie godziny z hakiem na lotnisku, kolejną godzinę w samolocie, kolejne dwie na kolejnym lotnisku przy załatwianiu formalności i zostaje Wam jeszcze pięć do przesiadki, które musicie spędzić w jednej sali, niemal nie ruszając się z wyliniałej kanapy, bo wspomniana wcześniej pięcioosobowa eskorta śledzi każdy Wasz ruch. otóż: jesteście GŁODNI. a w tej sali jest taki baro-sklep, więc biegniecie do tego sklepu i, mimo cen z czterema-pięcioma zerami na końcu (taka waluta), próbujecie wybrać z menu coś dla siebie. szybko orientujecie się, że w menu jest tylko wódka, kawior i wódka. i jeszcze więcej wódki. amen.

(się rozpisałam, kto to teraz będzie czytał... jak już to ludzie wolą raczej obrazki oglądać.)

widok z okien mojego więzienia tymczasowego

poczęstunek z Belavii (to by wyjaśniało, czemu 'głodna' napisałam wczaśniej z caps lockiem) i kawałek szklanki po nabytym w lotniskowym baro-sklepie Zlatym Bazancie (z tym, że mieli tylko wódkę, kawior i wódkę to lekka hiperbola była. piwo też mieli).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

statystyka