(przedstawiam ostatnią z zaległych fotoreportażowych notek.)
w ramach wakacyjnych wojaży zagnało nas na dni kilka do Buska Zdroju, miejscowości uzdrowiskowej zamieszkałej niemal w całości przez okupujących sanatoria emerytów. życie w sanatorium, choć pozory mogą mylić, nie jest bynajmniej spokojne ani nudne: podczas wieczornych imprez z okien lecą szyby, a okazjonalnie zdarzy się nawet, że z ósmego piętra poleci kanapa, telewizor albo pan Wiesio. co bardziej nieśmiali emeryci (bo i takim zdarza się bywać w sanatoriach) wolą spokojniejsze spędzanie czasu, udają się więc do pobliskiego monopolowego po ćwiartkę i spożywają ją wieczorową porą na ławeczce w parku, w kulturalnym towarzystwie innych, równie nieśmiałych, emerytów.
w całym sanatorium panuje atmosfera wolnej miłości, którą już z daleka węszą co bardziej przedsiębiorcze kuracjuszki, niezależnie od stanu cywilnego. zakładają wtedy swoje najlepsze (i, rzecz jasna, najbardziej wydekoltowane) sukienki, leją się mocną perfumą i wyruszają do parku na łowy, nierzadko udane. nie należy się jednak naśmiewać z narodzonych w ten sposób związków, bo usytuowany zaraz koło parku zdrojowego sklep z sukniami ślubnymi sugeruje, że nie wszystkie wielkie miłości kończą się tam wraz z turnusem.
my podczas naszego pobytu co prawda nie załapaliśmy się ani na sanatoryjną imprezę ani (dzięki bogom) na hojnie oferowane wdzięki pani Ziuty - zwiedziliśmy za to park, wybraliśmy się na sushi i białą herbatę do przysanatoryjnej herbaciarnio-restauracji i sfotografowaliśmy się z Wojtkiem Bellonem, który się w Busku urodził.
sanatoryjne wygody
wspomniane sushi i biała herbata
Wojtek Bellon
koziołki, które zawędrowały do Buska w poszukiwaniu pobliskiego Pacanowa.